Przyznaję, że po ostatnich odkryciach poczułam zniechęcenie, ponieważ wszystkie łatwe (i bezpłatne) drogi wykorzystałam. Zaczęłam przyglądać się mojej rodzinie "po mieczu" i kompletnie nie miałam pojęcia co zrobić z Piszczacem i Łunińcem, skąd pochodzą moja babcia i mój dziadek. Z Piszczacem sprawa jest o tyle prosta, że o ile aktu małżeństwa w latach 1940-1952 nie odnaleziono (to gdzie mam go szukać!?) to przynajmniej znajduje się tam akt urodzenia mojej babci. Więc można by jednak poprosić ich o przesłanie odpisu.
A Łuniniec? W tej chwili znajduje się na Białorusi. A Pradziad wie o nim tyle. Niestety nie są to ramy, które mnie interesują. Pewnie trzeba by było napisać do Drohiczyna i zapytać gdzie jest reszta akt. Grr.
Wtem! Pomyślałam sobie dzisiaj, że może jednak telefon do krewnych nie będzie złą opcją. A nóż mają cokolwiek. Na początku nie było obiecująco - my nic nie mamy. Po usilnych prośbach okazało się, że nie tylko mają coś, ale mają bardzo dużo. Odpis aktu urodzenia mojego pradziadka Jana Skowrońskiego, informacje o jego zamordowaniu w Ostaszkowie (znalezione również tutaj), akt zgonu prababci Izabeli Skowrońskiej i akty (nie pamiętam czy urodzeń czy zgonów) prapradziadków. Zapomniałabym o przeróżnych legitymacjach, dyplomach i podziękowaniach dziadka. Nie no, nic nie mamy! (czekam z niecierpliwością na listonosza, będą kserokopie! :D)
Pozostał jeszcze do rozgryzienia dziadek Gwizdka. Może kolejny telefon do rodziny?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz